piątek, 17 października 2014

Włochy Środkowe 2014 - Dzień 3 - 02.10.2014

Pobudka o 5.30. Wychodzę z namiotu, jest lodowato. Namiot mokry, buty i ręcznik też. Rower w błocie. Trzeba wszystko wyczyścić i przygotować do suszenia. Trochę z tym schodzi. Wreszcie jesteśmy gotowi do drogi. Ok. 7.30 wyruszamy.

Gotowi do drogi?

Czyszczenie.

Już po chwili naszym oczom ukazuje się prawdziwa Toskania. Tereny wokół nas to niekończące się pagórki, z usadowionymi na ich szczytach miasteczkami lub pojedynczymi domkami. Wokół śliczna zieleń, kilometry winnic, gajów oliwnych i nieustający zapach traw i krzewów. Ten zapach towarzyszy nam od samej pobudki do zaśnięcia. Toskania przepięknie pachnie!

Przystanek.

Słońce mocno grzeje - dobrze, wszystko wyschnie. Na sakwach wisi pranie: dwie pary skarpet, ręcznik, buty i wkładki.

Dwie pary skarpet, buty, wkładki i ręcznik. Trzeba korzystać ze słońca i... suszyć :)

Zaczynają się pierwsze podjazdy. Na początku moja nieumiejętna, szarpana jazda obciąża kolana. Jednak kilka cennych uwag Łukasza i po chwili jeżdżę całkiem sprawnie, a toskańskie podjazdy nie są już dla mnie takie straszne. Paweł łapie gumę. Tym razem w przednim kole. Przy okazji robimy sobie śniadanie.

Nasz biwak.

Po dłuższej przerwie ruszamy w kierunku Scansano. Przez pierwsze przejechane tego dnia 25km mamy w zdecydowanej większości pod górkę.

Podjazdów nie brakowało.

Na "scansańskim" rynku napełniamy bidony. We Włoszech wszędzie można spotkać kraniki (niektóre całkiem ładne, rzeźbione) z pitną wodą.

Rynek w Scansano.

Scansano. Od prawej: Paweł, Łukasz i ja.
Jedziemy dalej. Teraz dla odmiany mamy dłuższy zjazd. Później znów podjazd i zjazd. I tak w kółko. To właśnie jest cała Toskania.

W drodze.

Po drodze próbujemy słodkich winogron. Są najlepsze, jakie w życiu jadłem. W Manciano odbijamy na wschód. Tu czeka nas długi zjazd z wieloma ostrymi zakrętami. Nieocenione - ponownie - okazały się rady Łukasza. "60-tka" na liczniku stała się normą. Szybko pokonujemy kolejne 17km. Wtem naszym oczom ukazuje się przepiękne Pitigliano - "Little Jerusalem" lub "Citta del Tufo", jak kto woli. Miasto wygląda bardzo zjawiskowo. Usytuowane jest na skale tufowej, która jest wręcz scalona z zabytkową zabudową i murami obronnymi, a także pozostałościami akweduktu.

Pitigliano - "Little Jerusalem", "Citta del Tufo".

W tle pozostałości akweduktu.


Widok z okna ;)

Wewnątrz Pitigliano jest bardzo urokliwe. Wąskie alejki, porośnięty mchem chodnik, zielone okiennice, strome schody, kawiarenki. Harmonię zaburzają jedynie brzęczące trójkołowce, skutery i ogromne (jak na tak wąskie uliczki) śmieciary. Mimo, iż miasteczko jest malutkie, to spędzamy tu dość sporo czasu.

Zakamarki Pitigliano.

Urokliwy zaułek jakich wiele w Pitigliano.

Matka karmiąca :)

"Pitigliańska" alejka.

Schody.
I znów schody.

Arrivederci da Pitigliano.

Tego dnia przejeżdżamy jeszcze 10km, co daje nam rezultat ok. 75km. Nie jest tak źle, biorąc pod uwagę ilość przewyższeń, czas poświęcony na zwiedzanie i postoje oraz krótki dzień.

Tego dnia podejmujemy męską, racjonalną decyzję - "Odpuszczamy Rzym". Po pierwsze nie starczy nam dni, a po drugie przecież nie zwiedzimy stolicy Włoch w kilka godzin. Tam potrzebne jest co najmniej kilka dni.

Nocujemy na całkiem przyjaznym polu w Il Casone. Dodatkowo mamy śliczny widok na góry. Wieje silny, chłodny wiatr. Namiot schnie w kilkanaście minut. Nagle znajduję w sakwie ciastka, które dostaliśmy na drogę od księży z Prato. Co za radość! Paweł i Łukasz nie mogą uwierzyć. Kawa i ciastka - można chcieć czegoś więcej? Z dobrym humorem zasypiam. Jutro czekają nas kolejne przygody.

2 komentarze:

  1. Polecam w ciepłym klimacie jeździć w sandałach. Jest przyjemniej w stopy i nie trzeba prać skarpetek.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja osobiście nie przepadam za sandałami. Nawet ich nie posiadam. Poza tym rano i wieczorem było bardzo zimno. Musielibyśmy mieć dodatkową parę butów, a to nie wchodziło w grę. Pranie i suszenie skarpet, to żaden problem.

    OdpowiedzUsuń